Fenomen Garbusa zawsze mnie fascynował, lecz długo pozostawał w strefie – „to nie moja bajka”. Z jednej strony niezliczone rzesze fascynatów na całym świecie, a z drugiej strony ciągle wieczne pytanie – jak można się pasjonować samochodem, którzy lubią wszyscy? Przecież to nie daje wrażenia wyjątkowości, a to zawsze w klasycznej motoryzacji wydawało mi się najbardziej pasjonujące. Przyszedł jednak czas, gdy zdecydowałem się zrewidować moje poglądy, a z pomocą przyszedł egzemplarz, który zdawał się być pasjonujący z racji swojej historii. Volkswagen 1200, rocznik 1964, od nowości w Polsce.
Jego pierwszy właścicielem był Polak, pracownik naukowy uczelni w Cambridge. Za swojego wspaniałego, nowego Garbusa rachunek uregulował u londyńskiego przedstawiciela marki. Auto odebrane zostało w 1964 roku jako nowe w fabryce w Wolfsburgu i sprowadzone do Krakowa. Co szczególnie cenne, wraz z samochodem zachowana została kompletna dokumentacja. Na punkcie półwiecznych, skrupulatnie zachowanych papierów zawsze mam absolutnego fioła, i to był punkt, dla którego zdecydowałem się na zakup. Mam wątpliwości, czy drugi taki egzemplarz jest gdziekolwiek w Polsce… zachowane zostało zamówienie, faktura zakupu, dokumenty związane z odbiorem samochodu, jego wyposażeniem dodatkowym (gustowna półka Kamei pod deską rozdzielczą!), odprawą w Polsce, dokumenty ubezpieczeniowe, ba – nawet raport PZU ze szkody, jaką miało auto w pierwszych latach eksploatacji.
Rocznik 1964 zdecydowanie uchodzi za poszukiwany wśród miłośników. Lampy starego typu, 6-voltowa instalacja, długie światła przełączane pedałem, stalowa deska rozdzielcza i kierownica, która jasnym kolorem sugeruje, że jest z bakelitu, a wykonana jest ze stali. To wszystko umknęło w Garbusach produkowanych dekadę później, odebrało sporo archaicznego uroku i charakteru, który zdecydowanie chcielibyśmy mieć w klasycznym aucie. Nasz egzemplarz zdecydowaliśmy się odkupić ze znanej nam kolekcji. Egzemplarz po pełnej blacharce i lakierowaniu ukończonym około dekadę temu oraz po pełnym remoncie silnika, skrzyni i zawieszenia, wykonanej klika lat temu. Mnóstwo detali, które urzekają swoją patyną. Porysowane szyby, uszczelki, które czasy świetności mają za sobą, zderzaki i chromowane dekle felg, które zostały jedynie zabezpieczone bezbarwnym lakierem przed dalszą erozją. Przetarta tapicerka na fotelu kierowcy. Lusterko pasażera, które składa podmuch wiatru. Wiele miejsc, które można wytknąć palcem i pokazać, że nie są jak nowe… ale nie są i być nie muszą. To zabytkowe auto w pełnej sprawności, ale ma prawo mieć swoje wady. Nie udaje nowego i nie musi.
Urzekające jest wnętrze Garbusa. Mimo niewielkich rozmiarów zewnętrznych, w kabinie jest naprawdę sporo miejsca. Materiałowe fotele dotknął ząb czasu, lecz urzekają swoją pluszową miękkością, są po prostu wygodne niczym fotel babci. Silnik? 30 koni mechanicznych oczywiście nie może powalić osiągami, ale czaruje brzmieniem. Silnik typu bokser, chłodzony powietrzem, umieszczany za plecami. To przepis idealny. Do tego skrzynia z synchronizacją (wcale nie jest to oczywista sprawa w tych czasach), biegi wchodzą bezproblemowo, choć żeby wbić trójkę zawsze trzeba oderwać plecy od oparcia. Cóż, to nie były jeszcze czasy prac nad ergonomią w samochodach, ale można się przyzwyczaić i nawet polubić taką gimnastykę za kierownicą. Pasów bezpieczeństwa brak i to daje poczucie swobody i oszukania systemu. Fajnie. Prędkość rzędu 60 km/h na liczniku pojawia się całkiem szybko, 80 km/h jest idealną prędkością podróżną, a 100 km/h to już jazda rajdowa, możliwa tylko w maksymalnym skupieniu. Auto jest bardzo czułe na podmuchy wiatru, wymaga ciągłej, uważnej pracy kierownicą no i ma hamulce bębnowe, których skuteczność jest absolutnie nieporównywalna do tego, do czego przyzwyczajają nas współczesne auta. Spalanie – zawsze poniżej 10 l/100 km, czyli całkiem przyjemnie, choć niewielka pojemność baku oznacza i tak częste wizyty na stacjach benzynowych.
Jak to się odbiera w pakiecie? Auto właściwie z miejsca stało się moim ulubionym samochodem do załatwiania bieżących spraw. W mieście sprawdza się idealnie. Budzi życzliwość na ulicach, każdy przepuści, uśmiechnie się, na postoju zagada. Jak się lubi kontakt z ludźmi – fajna sprawa. W trasie? Aby być szczerym i uczciwym – jest niebezpiecznie. Najlepiej jeździć tam, gdzie ruch jest mały. Na jednopasmowych trasach utrzymanie choćby tempa ciężarówek to już jazda niemal sportowa. Auto pływa po drodze, każde duże wyprzedzające auto wprawia go w taniec, ale najgorszy jest brak wyobraźni innych użytkowników dróg. Właściwie konieczne jest utrzymywanie takiej odległości do poprzedzającego pojazdu, by zmieściły się tam co najmniej ze trzy auta. Przy dużym ruchu można być pewnym, że właśnie takie próby będą podejmować inni, a jeżeli ktokolwiek wjedzie Ci przed nos i zahamuje – jesteś bez szans. Właściwie należy unikać dróg tranzytowych, gdzie kulturę jazdy wyznaczają przedstawiciele handlowi żyjący własnym życiem i terminami.
Nasz pomysł na Garbusa? Ubrać go w detale. Już od nowości pięknie dopełniała go półka Kamei, w ostatnich latach na jego dachu wylądował akcesoryjny bagażnik, który… wydawał się być po prostu za nowy. Z pomocą przyszedł Arek Kaźmierczak, czyli nasz ulubiony dziadek detailingu. Tym razem zamiast odnawiać, chodziło o to poczuć klimat i dopełnić charakteru. Auto zostało po prostu gruntownie oczyszczone, nawoskowane, na tylnej klapie wylądowała znaleziona na targu staroci walizka oraz odrestaurowane, zabytkowe narty. Narty w rozmiarze dziecięcym, aby można było spokojnie wjechać do garażu. Tak przyprawione auto zdążyło z nami odwiedzić dwie wystawy: Motor Show w Poznaniu i Auto Nostalgię w Warszawie. Na tej drugiej znalazło swojego amatora, zafascynowanego historią, prezencją samochodu, jak i dodatkami. Dogadaliśmy, spisaliśmy umowę, obiecaliśmy dostarczyć auto w okolice Płocka i… mając poczucie kończącej się historii, postanowiliśmy zakończyć ją z klasą i przytupem. Można było przecież zamówić transport, albo zawieźć Garbusa na autolawecie, ale… to nie nasza droga.
Umówiliśmy się z naszym przyjacielem z Centrum Moto Zawady, poprosiliśmy o asystę w postaci możliwie pasującego klimatem do Garbusa nowoczesnego auta i ruszyliśmy w drogę na własnych kołach. Towarzyszył nam Kacper Szczepański, dzięki czemu macie również możliwość zobaczyć tę podróż uwiecznioną w obiektywie. Ja doczekałem się ksywy operacyjnej „narciarz”, podkreślającej nie tyle to, co wiozłem na bagażniku, a styl jazdy, przypominającej szusowanie na stoku. Cóż, nadążenie za Porsche Panamerą nie było łatwe. Skąd pomysł na Panamerę? Nie chodzi tu tylko o pokrewieństwo stylistyczne, ale też o faktor „wow”. W 1964 roku w Polsce na drogach nie było fajnych samochodów. Nowy Kafer to był powiew wielkiego Zachodu. Pojazd, który ściągał wszystkie dzieciaki z okolicy, był wszędzie wytykany palcem i podziwiany. Tego dzisiaj nie zapewni nawet Porsche… tak zmieniają się czasy i tak zmienia się świat.
Patrząc na te obrazki, pozostaje się tylko zastanowić… wolicie starego Garbusa czy nowego? Nasze serca wciąż biją za starym. Ten cieszy już nowego właściciela, ale z pewnością przyjdzie jeszcze czas, by powrócić jeszcze do tej bajki. Musimy tylko znaleźć egzemplarz, którego historia będzie jeszcze ciekawsza.